Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   308   —

— A mnie wszystko równo: myśli za mnie mój pułkownik i generał — odrzekł Woronicz. — Jeżeli każą bić tych draniów, bić będę.
— Po żołniersku masz słuszność, Zych. Ale tak — mówiąc między przyjaciółmi — przyjemniej wiedzieć, co się robi, gdy się jedzie do ataku. Pod Krechowcami wiedzieliśmy. To była jasna bitwa.
— Dobra była — dodał prozaicznie Woronicz, ale oczy mu zaświeciły i powstał sprężyście z łóżka. — A tutaj czort wie, jaka wojna.
Pomilczełi trochę obaj, aż odezwał się Bronek:
— Tam się biją — we Francji!
— Musi tam być gorąco — zgodził się Zych — ale cóż z tego? nie mogą dać rady Niemcom — stoją ciągle na miejscu.
— A tego ci nie dosyć, że nie puszczają dalej Niemców? — i to od paru lat! Porównaj z rosyjskim frontem — tu Niemcy lezą, gdzie chcą. I my grzęźniemy w tem błocie.
— Wiadomo, od czasu rewolucji — świństwo.
— Żeby to można przedostać się do Francji! — westchnął Linowski.
— Jakżeż? opuścić pułk??
— A nie! z całym pułkiem.
Woronicz pokiwał tylko głową. Przedsięwzięcia, których nie umiał skonstruować nawet w wyobraźni, nie pociągały go.
Siedzieli, każdy oparty łokciem na rzeźbionej konsoli, pod nie istniejącemi lustrami, po których sterczały tylko ramy i to niecałkowite. W pałacu, który wycierpiał już odwiedziny wielu rozpasanych band,