Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   307   —

— Da i poco? — droga do Bobrujska krótka; do południa dojedziem.
— Mówiono że są po drodze podjazdy bolszewickie...
— Kiedy są, to nam ustąpią. Cóż oni, myślisz, z nami szukaliby bójki? Nie durnie oni.
— A jednak próbują tu i ówdzie rozbrajać naszą piechotę; a i o naszym pułku donoszą do „gławkowiercha“ różne androny, żeby tylko dać pozór do rozbrojenia nas.
— Ot wielka bieda co o nas donoszą Żydy, jak Luft i Miasnikow, do takiego „gławkowiercha“, jak Krylenko!
— Jestem twego zdania, Zych. Jednak z Krylenką musimy się liczyć, jako z obecnym naczelnym wodzem armji rosyjskiej.
— Naczelny wódz? — praporszczyk, syn żandarma!
— Wiem. Ale trzym a tymczasem tę hordę w łapie. A my przecie nie jesteśmy jeszcze w wojnie z armją rosyjską.
— Jaż i mówię: niema poco bić się z tą hołotą. Jaki nam z tego pożytek?
— Otóż widzisz, Zych — zaczął Bronek, przerywając chodzenie i przysiadając — to mnie właśnie nurtuje: jaki pożytek? — Biłbym się chętnie z Moskalami, jak wówczas — nawet winni mi rewanż — konia mi zabili i mnie drasnęli. — Ale obecnie? — — Przeciw Niemcom działaliśmy, a teraz znów zmiana przeciwnika. — — Kiedy się o tem myśli, to człowieka męczy.