Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   303   —

Nazajutrz rozbłysła dawno niewidziana pogoda. Sworski miał balkon zawieszony nad ulicą Instytucką, teatrem nocnej utarczki. Obaj przyjaciele wyszli przed południem na balkon.
Szeroki widok, zabrukany już jesienią, odświeżył się i rozwspanialił. Sporo jeszcze złoconej zieleni trwało na drzewach ogrodu Kupieckiego i Carskiego, zarastających dwie góry. W ich rozłamie widniał most — na lewo masy murów na różnych wysokościach; najwyżej złocone kopuły Michajłowskiego soboru. Za tem wszystkiem zdwojone wstęgi Dniepru, odwieczne, pożądane narodom.
— Szkoda paskudzić to miasto walką uliczną — westchnął Celestyn. — Patrz — barykada jeszcze nieuprzątnięta, tylko rozwłóczona na boki. Ludzie jeżdżą i chodzą środkiem zatoru.
— I na co to wszystko, na co? — bił się z myślami Tadeusz. — Przypuśćmy, że Ukraińcy chcą mieć swoje miasto dla siebie i walczą o nie. Jak walczą — widzieliśmy. Ale z kim walczą? Chyba jedni z drugimi? Nie słyszeliśmy o przybyciu jakichś wrogów zewnętrznych. — — Przybył tu tylko pułk czechosłowacki, błąkający się po Rosji już bez celu, skoro walka z Niemcami ustała. Bo co temu pułkowi do walk wewnętrznych rosyjskich? Gdzie spojrzeć — bezcelowość i ohyda dla ohydy, amatorska zabawa zbójców, oślepłe odruchy ludzi nie wiedzących, co począć, gdzie stanąć w tej kolosalnej awanturze. — — Rewolucja zwierząt, wypuszczonych z klatek i ogrodzeń.