Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   302   —

Wygarnęli jedni do drugich i znowu czekają, aż im się zbierze na odwagę. Gdzież ten furor bolszewików, o którym tyle słyszeliśmy?
— Wolą oni widać z bezbronnymi — szeptał szyderczo Celestyn. — Jak tu iść pod górę, kiedy z góry prażą? Żadna dzika bestja nie pójdzie na strzały — nawet lew.
— Oj, lwów tu niema — odpowiadał Tadeusz — wilki... szakale...
— Świnie! — przelicytował Celestyn.
I obaj rozśmieli się z tej licytacji przezwisk, które tylko sumarycznie wyrażały obrzydzenie do obu stron walczących.
— Właściwie zrobili nam zawód — drwił dalej Łuba — mieliśmy widzieć bitwę, a tu co? — furda.
— Nie rozumiem nawet, kto się z kim bije — rzekł znowu Sworski. — Jeżeli to Ukraińcy tak cicho bronią swej niepodległości, to może po stronie przeciwnej są wojska rządu centralnego rosyjskiego? Ale jakiego rządu? — bolszewickiego?
— Kasza z bolszewikami! — dorzucił Celestyn.
Siedzieli znów bezczynnie, długo, aż naprawdę zdrzemnęli się. Przed samą północą zbudził ich nowy trajkot kulomiotów, tym razem trochę dłużej trwający, ale na tych samych miejscach. I znowu cisza — ani przemarszu, ani szturmu.
Sworski spojrzał na zegarek:
— Północ. Pójdziemy spać w łóżkach, nie na tym głupim posterunku.

∗             ∗