Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   301   —

— Nic się nie dzieje — nic nie słychać — boją się jedni drugich — zgadywał Celestyn.
— Zapewne że tak — odpowiadał Tadeusz — przygotowania są i to nie policyjne — barykada — ale jedni i drudzy czają się, aby bez narażenia siebie tam tych zaskoczyć. — Podła walka.
Już się obu Polakom spać zachciało, gdy nagle, bez poprzedzającej komendy, bez jakiejkolwiek uwertury wytrysła znana melodja. Zawarczały kulomioty, bijące od Kreszczatyku pod górę, odpowiedziały inne z góry na dół. Szczekały tak przez minutę swarliwie i zajadle, gdy naraz zagłuszył je gromowy wybuch bomby przy barykadzie. — — Od zbiorowiska ludzkiego na Kreszczatyku wionęły wycia i jęki.
Natychmiast ogromny, siedmiopiętrowy komin schodowy napełnił się spazmatycznym piskiem kobiet i gwałtownem trzaskaniem drzwiami. Zdawaćby się mogło, że już przez okna, czy przez ściany postrzelono przynajmniej kilkanaście kobiet. Jednak dom nie był nawet draśnięty przez salwy, tylko kucharki, pokojówki, a Żydówki wszystkich stanów i powołań wybiegły na schody, napełniając je wrzaskiem.
Ale strzelanina i zgiełk zewnętrzny ustały zupełnie i zaległa znowu cisza. Więc Sworski i Łuba powrócili do uzbrojonej bezczynności. Paru płatnych stróżów domowych wyjrzało poza bramę. Ulica była pusta, barykada na miejscu. Zapewniali też, że ani przed salwami, ani podczas nich nikt nie przechodził, gwizdały tylko kule.
— Walka tchórzów! — mówił Tadeusz do Celestyna, odsunąwszy się od reszty wartowników. —