Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   298   —

Nareszcie Sworski wstał i poszedł znowu do Łuby.
— Wiesz co, że ja mam ochotę wyjść z domu, bo tu można dostać czarnej melancholji. Cicho przecie na ulicy i gaz się pali. W Ogniwie będziemy za pięć minut, a tam jakoś nam oświetlą. Może wreszcie i elektryczność rozbłyśnie późniejszym wieczorem?
Celestyn nie dal się prosić:
— Idźmy. Cóż nam się stać może?
Zgasili zatem świeczki i schodzili z siedmiu pięter, podnieceni nerwowo. Może coś ciekawego będzie na ulicy? Może w Ogniwie czegoś się dowiedzą? A jeżeli wybuchnie awantura, przecie klubu polskiego tak odrazu brać nie będą szturmem. Pójdą na arsenał, jak już próbowali.
Schodzili, paląc zapałki, gdyż klatka schodowa nie była oświetlona. Ale dochodząc do parteru, spostrzegli dziwne zbiorowisko. Kilka ciemnych postaci przy świetle latarek i łojówek siedziało w uroczystej ciszy. Od grupy odłączył się jegomość, którego Sworski już gdzieś widział. — Żyd elegancki.
— Panowie wychodzą? — odezwał się nieufnie.
— Tak jest. A pan dlaczego pyta?
— Jakto: dlaczego? — Zapisywaliśmy się przecie wszyscy do „domowej ochrany“.
Sworski cmoknął niecierpliwie, bo przypomniał, że przed tygodniem, na radzie lokatorów, zgodził się, razem z Celestynem, należeć do straży bezpieczeństwa domu.
— W takim razie stróżujemy dzisiaj wszyscy przez całą noc przy wejściach do naszego domu, z bronią w ręku — odrzekł ów Machabeusz, uderzając się po