Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   297   —

nie macie nic lepszego do roboty, przyjdźcie do nas na herbatę.
— Dziękujemy bardzo — odrzekł Sworski — ja właściwie mam wieczorem interes w „Ogniwie“. Zmiarkuję, czy będzie można tam pójść.
Umówiono się więc tylko warunkowo. Zresztą na herbatę i wieczerzę do Łabuńskich można było przyjść zawsze na mocy ustalonej już tradycji.
Tadeusz z Celestynem powrócili do swojej kwatery po drugiej stronie podwórza. Obaj pisali coś, nie mówiąc o tem jeden drugiemu. Zdaje się, że wstydzili się przyznać, co piszą, bo obu to pisanie szło jak z kamienia.
Zgniły dzień listopadowy zgasł wcześnie; Tadeusz zakręcił klameczkę lampy elektrycznej — bez skutku.
Niebardzo go to zdziwiło, bo już porządki miejskie były rozstrojone. Oddawna nie pamiętano, aby trzy warunki wygody mieszkaniowej: woda, opał i światło były w porządku jednocześnie. Dzisiaj była woda rano, kaloryfer grzał — nic więc dziwnego, że elektryczność odpoczywała.
Sworski poszedł do pokoju Łuby, który spał ubrany na łóżku.
— Czy masz świece, Celestynie? Elektryczność strajkuje.
— Tam do licha! Mam funt świec, ale tylko jedną butelkę do obsadzenia.
— Dawaj! ja mam trzy puste butelki.
Posiedzieli parę godzin przy mizernem oświetleniu, które bardzo ujemnie wpływa na psychikę pisarza, zwłaszcza w porze długich nocy.