Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   299   —

kieszeni, pełnej wielkiego browninga i błyskając ogniem ze swej rudo-szarej płyty twarzowej, przez złote okulary.
Spojrzeli po sobie Tadeusz z Celestynem. Nie było rady, trzeba było dotrzymać obietnicy.
— Dyżur panów wypada od 8-ej do północy, w tej tu sieni.
— Dobrze.
Weszli trochę wyżej na schody i przystanęli.
— Masz tam co do jedzenia, Celestynie?
— Trzy surowe jajka.
— A ja tylko alberty.
— To mało.
— Chodźmy na herbatę do Łabuńskich.
Wytłumaczyli zatem dostojnemu dowódcy straży, że idą tylko przez podwórze do sąsiadów w tym samym domu i powrócą na termin.
Ucieszyli się zrazu Łabuńscy z powrotu gości, ale gdy się dogadali do powodu wizyty, Stefan chwycił się za głowę:
— Najgorzej, że i ja zapisałem się do tej głupiej „ochrany“! Ale co my mamy robić przy wejściach do domu? Przypuśćmy napad na dom. — — Żydzi uciekną zaraz — to pewnik — a my pozostaniemy z paru rewolwerami przeciw uzbrojonej bandzie?! — — Idjotyczne!
— Papa tam nie pójdzie! — zawołały kobiety. — I panowie niech nie idą! To na nic.
— Najprzód niema jeszcze żadnej awantury, a gdyby była na ulicy, dlaczego ma być napad na nasz dom? Na co to komu potrzebne? — uspakajał Sworski.