Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   276   —

spowite we mgły — niedobrze wiadomo, kto i dokąd je prowadzi — zbieram właśnie informacje, zanim wziąłbym w tej akcji udział. Bo trzeba wszystko robić pokolei, zaczynając od potrzeb najpilniejszych. Nieprawdaż, panie?
— Nic nie mogę mieć przeciw tej zasadzie — odrzekł Sworski.
— Musimy Polskę ratować — to rzecz jasna. Zanim stworzymy tę przyszłą, spokojną i szczęśliwą, musimy tę, która ginie w nędzy i utrapieniu dźwignąć. — Nieprawdaż?
— Zapewne — rzekł Sworski mniej stanowczo, badając, dokąd zmierzają te wywody.
— Więc to, co pan mówił o ratowaniu masy polskich żołnierzy od zarazy sołdackich sowietów — jest rzeczywiście chwalebnym zamiarem. Ale nie sami tylko żołnierze Polacy żyją tu w chaosie rewolucji i potrzebują ratunku. Czy nie tak, panie?
Zaczynał się Sworski domyślać, więc kiwnął tylko głową.
— Jest tu cała prowincja polska, nie tak wielka ilościowo, ale przedstawiająca, jak pan sobie chce, ogromny dorobek materjalny i kulturalny.
— To jest: mówi pan o polskich właścicielach ziemskich, czy też o inteligencji miejskiej?
— Ach, inteligencja jest na nic! — orzekł Łabuński porywczo i z głębokiem przekonaniem.
— Czyż tak dalece? — uśmiechnął się Sworski.
— Same socjały, panie, i Bóg wie co jeszcze! My jedni tutaj, ziemianie, przedstawiamy Polskę.
— Wierzę panu, ale... mówiliśmy o wojsku polskiem.