Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   257   —

echa, a symptomaty zakaźne były jeszcze słabe i znośne. I lato dopisywało pogodą odżywczą.
Sworski i Łuba, aby oderwać myśli od ponurych zagadek, na które dopiero przyszłość dać mogła jaśniejszą odpowiedź, włóczyli się po mieście. Zniechęceni do współpracownictwa w paru dziennikach polskich, z których jeden drzemał niespokojnie, jak oni, drugi zaś gonił w piętkę i zaczynał lepić dziecinną Polskę z obietnic niemieckich — dwaj sumienni Polacy woleli przyglądać się historji bieżącej na świeżem powietrzni i rozmawiać z ludźmi, jakich zdarzało się spotkać. Nawet Celestyn dał się namówić do wykonania pewnych przyzwoitości towarzyskich: był z wizytą u Łabuńskich i rozmawiał już parę razy z Hanką w ogródku podwórzowym.
Obaj nie omieszkali napisać do Bronka Linowskiego, adresując listy do sztabu formującego się korpusu polskiego w Mińsku. Po paru tygodniach nadeszła odpowiedź obszerna i serdeczna. Na zapytanie, czy nie przyjedzie do Kijowa, odpowiadał Linowski, że nie przewiduje możliwości w najbliższym czasie, gdyż bardzo zajęty jest przy formowaniu korpusu. O tworzeniu armji polskiej po tej stronie frontu pisał z wielkim zapałem.
Zapalili się błyskawicznie obaj emigranci spragnieni jakiegoś wyraźnie pożytecznego zajęcia.
— Żeśmy też nie pomyśleli o wojsku, Celestynie! Przecież w rozpadającej się armji rosyjskiej jest kilkaset tysięcy Polaków! Polaków oburzonych zapewne na bezeceństwa teraźniejsze i pozbawionych możności powrotu do domów! — I słyszymy już nie pierwszy