Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   253   —

Tadeusz przeszedł tym razem przez podwórze i w parę minut znalazł się w swojem mieszkaniu. Poszedł do pokoju Celestyna, który na melancholję zażywał czytania jakiejś książki.
— Co to jest? — — po rosyjsku?
— Dzieła Szczedrina-Sałtykowa. Polskiej książki nie mogłem dostać — — gazet tutejszych już nie znoszę: kroniki ze szpitala obłąkanych, pisane też przez warjatów. — — A ten bestja Szczedrin! Chyba nikt z Polaków tak nie zbabrał Rosji, jak ten genjalny kpiarz i rodowity Moskal. Ciekawym, czy dzisiejsza Rosja znajdzie między swoimi takich artystów-katów, jak Szczedrin?
— Wątpię, aby znalazła — odrzekł Sworski — bo rzeczy dzisiejsze są nie do śmiechu — są ponad śmiech.
Zamyślił się na chwilę i wkrótce machnął ręką:
— Co nam po tej akademji? — Wracam od Łabuńskich.
— A co nam po Łabuńskich? — odciął się Celestyn.
— Zaraz zobaczysz. Najprzód Łabuńscy mieszkają o tu — patrz — z tamtej strony podwórza.
— Doprawdy? — odrzekł Celestyn obojętnie.
— Następnie: nie było ich w domu, ale przyjęła mnie sama Hanka — dała mi herbaty — rozmawiałem z nią długo.
— Ho, ho...
— Co ma znaczyć to hukanie?
— No... nic. To już drugi raz. Bardzo ci winszuję.
— Fatalnie spudłowałeś, Celestynie. Bo Hanka kocha się właśnie w Bronku Linowskim.