Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   252   —

— Kiedyż znowu pana zobaczę?
— Znajdziemy sposobność, tem bardziej, że mieszkamy prawie w tym samym domu.
— Jakto?
— Ja mieszkam od strony Dniepru, a pani od strony przeciwnej — ale mamy wspólne podwórze.
— Nadzwyczajne! Posiadłość Ginsburga jest tak ogromna, że ciągle odkrywam tu znajomych.
— Rzeczywiście. Mieszka tu podobno półtora tysiąca ludzi; wychodzi się trzema wyjściami na dwie ulice — można się i przez rok nie spotkać. — — Ale można się i spotkać, gdy kto chce.
— Z pewnością. Ja naprzyklad wychodzę prawie co rano, o dziewiątej, na ten skwer w kącie podwórza. Pachną tam kwiaty.
— Spróbuję i ja tam się znaleźć którego poranka, aby powąchać kwiaty, szczególniej jeżeli będę wiedział co nowego... o naszej sprawie. Czy widać skwer z tutejszych okien?
— Widać go właśnie z mojego pokoju.
— Ja go też od siebie mogę zobaczyć. Więc gdy będę miał coś do powiedzenia pani, zejdę rano o dziewiątej na skwer.
— Doskonale! — zawołała H anka zapalczywie, ale wnet przyszła jej do głowy wątpliwość: Przecie niema w tem nic złego?
— Gdyby było co złego — odrzekł Sworski — nie poddawałbym pani tej myśli.
— Więc jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję i do miłego widzenia.