Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   207   —

rzeniami. W powietrzu drżała elektryczna namowa do używania życia.
Wieści o rewolucji, o zdetronizowaniu cara przemknęły tutaj, ale jakieś mętne, niesprawdzone; nie raziły piorunem szerokich mas, zdawało się raczej, że podnieciły humory. Dobrzeby też być „wilną, samostijną Ukrainą“ — ale to na później — tymczasem można pohulać — „tiepier’ swaboda“. — — Tylko sołdaty pojęły rewolucję ponuro, wałęsając się po ulicach w rozpiętych mundurach i krzywo narzuconych szynelach, udając z powodzeniem miejscowych deputatów.
— Szkoda, żeś pan tu nie był podczas dawnych kontraktów. Nie ten już Kijów, co dawniej — powtarzano Sworskiemu z wielu stron.
Jednak ten, który zobaczył, podobał mu się bardzo ze swych cech stałych, nie przygodnych. Wspaniałe cerkwie, pamiętające lepszą Ruś przedschizmatycką, rozrzutnie zakreślone place i ulice, przewaga zachodnio-europejskiej architektury w „macierzy grodów ruskich“ — ujęły Sworskiego za serce. Jakimże sposobem nabrałby Kijów tej wytwornej, zachodniej fizjognomji, jeżeli nie przez Polskę, która tu niegdyś panowała, przez wieki zaś dochodziła swemi granicami pod same miasto? Z wyniosłych tarasów ogrodu „Kupieckiego“ obejmował Sworski wzrokiem ogromny Dniepr, marząc, czy nie dojrzy w nim śladów żelaznych słupów Chrobrego.
Po srogiej piotrogrodzkiej zimie, zakończonej historyczną, lecz nieobliczalną jeszcze zawieruchą, Kijów był mu kąpielą w innym klimacie, pobytem w innem