Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   184   —

Sworski i panna Zofja patrzyli na Łubę z uśmiechem, który powoli poważniał. Odezwał się Sworski:
— Ja ci towarzyszyć nie będę, bo nie widzę, na co można się przydać w takiej migracji. Gdybym był bogaczem... albo przynajmniej lekarzem — ale tak?
Przyjaciele rozstawali się bez dramatu; ostatecznie dążyli w jednym kierunku i z niepłonną nadzieją spotkania się tam gdzieś na wschodzie, najprawdopodobniej w Mińsku Litewskim. Panna Zofja Czadowska odłożyła swe postanowienie do dnia następnego.
Gdy przyszła nazajutrz do mieszkania Tadeusza na stanowczą konferencję, była mocno wzruszona, chociaż zaglądała tu często dla utrzymania ciągłości porozumienia z tym dziwnym, ideowym narzeczonym, który jednak był jej bardzo drogi. Od owego gorącego dnia w lesie inogórskim nie powrócili oboje do kwestji zasadniczej, czem oni są dla siebie nawzajem. Pakt istniał, trwał w swej sile, zawieszony jednak w swem działaniu przez wypadki wojenne. Dzisiaj, w rocznicę owego dnia, trzeba było powrócić do rewizji paktu wobec możliwości rozłączenia się na czas nieokreślony, gdyż Zofja postanowiła pozostać w Warszawie, Tadeusz zaś oświadczył, że zamierza wyjechać.
— Panie Tadeuszu — mówiła Zofja gorąco — mam nadzieję, że pan nie zapomniał naszych zobowiązań przeszłorocznych?
— Jak może pani wątpić!
— To też jestem pewna. Więc teraz nastaje ogniowa próba naszej umowy. Pan chce wyjechać? to nieodwołalne?