Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   183   —

regach moskiewskich?! — nie mógł już się uspokoić Luba i miotał się po pokoju.
— Nie czas już zastanawiać się nad dzisiejszemi działaniami Moskali — mówił Sworski. — Jest tu i zdrada i tchórzostwo zalęknionego motłochu — i obłęd. — — Darmo zgadywać, co w tej ohydnej psychice przeważa. — Radźmy lepiej o sobie, co poczniemy wobec pewności, że Niemcy zaraz tu będą.
— My właśnie przyszliśmy do ciebie po radę.
— Ja w żadnym razie nie pozostanę. Nie mam tu żadnego wyraźnego obowiązku; moją służbę publiczną pełnić mogę i gdzie indziej, bo zabiorę z sobą głowę, jaką mi los dał, i pióro jeszcze niezłamane. Tutaj zaś mogą pozostać albo ludzie odpowiedzialni za postawę narodu — takich znam mało — albo rycerze niezłomni — boję się, że nas nie stać na hufiec Leonidasa w służbie cywilnej — albo ludzie drobni.
— Zatem wyjeżdżasz? I dokąd?
— Na Wschód, poza krańce niemieckiego zalewu. Potem... zobaczę. Droga do Paryża przez okrążenie kuli ziemskiej jest dla chudego literata niedostępna.
Łuba powstał, wyprostował się sprężyście, jak to czynił zwykle przy powzięciu nagłych postanowień i ogłosił:
— Ja też pójdę na Wschód — — dowiem się zaraz, skąd ich pędzą.
— Jak to: idziesz? — chcesz iść piechotą?
— A tak — mam długi krok — pójdę łatwiej, niż inni.
I czterema ogromnemi krokami przemierzył na pokaz całą długość pokoju.