Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




12.

Nie było wcale wiosny w Polsce roku 1915. Zgniła, zatruta przez wojnę zima ustępowała wprawdzie wiecznym nakazom Przyrody i w okach sieci przekopów kiełkowała ruń żytnia beznadziejna, skazana częścią na zdeptanie, częścią na żywienie wrogich pułków. Ruszyły wody potoków, obnażając kości ludzkie płytko pogrzebane, a prądy rzek niosły gniewnie na fali plugawe strzępy. Śpiewaki polne i leśne nie śmiały odzywać się głośno w tym roku panowania kruków rozżartych.
Po wsiach i miastach ludzie przycichli bezmyślnie. Wojna, której jedni złorzeczyli, drudzy zaufali jako rodzicielce lepszej przyszłości, zwyrodniała na ziemiach polskich w chorobę zakaźną nie dochodzącą do przesilenia i ciągle groźną; stawała się podobna do śmiertelnej nudy. W porównaniu do olbrzymich bojów we Francji, walki w Polsce nie wydawały się bitwami, lecz powolnem przepychaniem się Niemców na pozycje coraz bliższe Warszawy, których teraz Rosjanie zaledwie bronili, jakby dla dania pozoru, jakby mieli gdzie indziej coś pilniejszego do roboty. Polak przy-