Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   147   —

— A teraz — nie trzeba przestraszać mojej matki. Ja wstanę.
Był prawie kompletnie ubrany; naciągnięto mu tylko buty. Sworski i Łuba dźwignęli go na nogi. Spróbował postąpić.
— Trochę mniej boli, a jeszcze jednak, psiakrew! — syknął, utykając na skaleczoną prawą nogę. Do pałacu przecie dojdę.
Towarzysze prowadzili go, wspierając pod łokcie. Postąpili tak już kilkadziesiąt kroków, gdy z drzwi pałacowych zabłysło światło i ukazała się w niem pani Wela, oparta na ramieniu panny Stasi i na lasce. Lokaje nieśli świece w szklanych kloszach.
Dwa pochody — z synem i z matką — wyrywające się ku sobie niecierpliwie, postępowały wolno, skrępowane losową niedolą. Na kilkanaście kroków oddalenia doleciał już drżący głos kobiecy:
— Bronku... moje dziecko! jak ty idziesz? co ci jest?
— Nic, mamo... Drobny przypadek — niech się mama tak nie śpieszy...
Spotkali się nareszcie i padli sobie w objęcia.
— Ranny jesteś! — czuć cię karbolem. — — Powiedzcie mi prawdę, na miłość Boską! — — Ach, kto to? pan Sworski?!
— Do usług pani. I mój kolega, Celestyn Łuba. Wybraliśmy się w odwiedziny nocną porą z powodu okoliczności wyjątkowych, ale wcale nietragicznych. Pan Bronisław jest lekko ranny.
— Mówię przecie mamie — dodał Bronek szorstko, nie chcąc przedłużać rozrzewnienia.