Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   146   —

— Przecie przy bramie mieszka Serwacy — zauważył Bronek — jemu wszystko można powierzyć.
— Ach, prawda — zawołał Sworski — pamiętam go.
Zadzwonił — po chwili za k ratą bramy ukazał się stary odźwierny w bieliźnie, łysy i tak chudy, że bardziej, niż kiedykolwiek, wyglądał na tradycyjne uosobienie Czasu.
— Czego trzeba? — zagadał wojowniczo do przychodniów pieszych, wcale tu niezwykłych o tej godzinie.
— Serwacy! — krzyknął Linowski — nie poznajecie? To ja, Bronek!
— Chryste Panie! — rzucił się stary do otwierania bramy, a potem na kolana przed noszami, na których spoczywał Bronek.
— Nic wielkiego! — odrzekł Linowski — trochę mnie tylko dziabnęło, a oni mnie pieszczą. To moi przyjaciele.
— Przecie panicz raniony?
— Mówię wam, że lekko. Rodzice w domu?
— Jaśnie pan hrabia wyjechał do Warszawy. Pani hrabina jest.
— Doskonale! Biegnijcie do pałacu i powiedzcie kamerdynerowi... Nie mówcie, żem ranny, tylko że chcę wejść niepostrzeżony z dwoma przyjaciółmi. Moją matkę niech uprzedzi ktoś... najlepiej panna Stasia.
— Słucham — odrzekł Serwacy — i wielkiemi krokami oddalił się ku pałacowi.