Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   145   —

Uścisnęli kolejno dłoń gospodarza i zabrali się w drogę. Bronka usadowiono tak, że mógł siedzieć z wyciągniętemi nogami. Inni tonęli też rozkosznie w świeżem sianie.
Omijali, gdzie się dało, wioski, aby nie zwracać uwagi. Powożący gospodarz miał w Oblęgorku bogatego i znajomka, któremu polecił podróżnych.

∗             ∗

Na trzecim już wozie ranny z konwojem dojeżdżali tego samego dnia do celu podróży. Słońce zaszło, lecz przewlekła polska zorza przyświecała im jeszcze uprzejmie do Końskich. Przez ostrożność ominęli miasto i przedostali się na drogę do Inogóry, zaledwie widoczną pod kopułą nieba bezksiężycową. Ale Bronek Linowski tak już dobrze znał tę drogę, że o zabłądzeniu nie mogło być mowy.
Ostatni, trzeci z rzędu woźnica był to chłop mrukliwy, najęty niedaleko stąd na przejazd do Inogóry, którą znał z widzenia. Nie wyjawiono mu żadnych szczegółów niepotrzebnych. Poprostu podróżni ulegli jakiemuś przypadkowi, przyczem jeden z nich został raniony; trzeba go było przewieźć do Inogóry. Chłop nie chciał, czy nie śmiał pytać o więcej.
To też, gdy dojechano przed bramę parkową, Sworski i Łuba znieśli Bronka z wozu, zapłacili woźnicę i namówili, aby się oddalił:
— Już my tu sobie poradzimy; mamy znajomych.
Skoro odjechała furmanka, Sworski wniósł na radę: czy wkroczyć odrazu do dworu, czy napisać kartkę do rodziców pana Linowskiego?