Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   142   —

— Ledwie trochę — zbandażowana jak w kleszczach Ale wam, panowie, ciężko?
— Będziemy odsapywali.
Na szczęście las nie ciągnął się zbyt długo w obranym kierunku. Po trzech kwadransach marszu z przystankami, dojrzeli prześwitujące pole. Rozstępowały się coraz przestronniej pnie sosen, wątki krzewiaste pruły się, okazując osnowę płowych ściernisk. Jeszcze kiłkadziesiąt kroków, a ściana lasu odrąbała się od powietrza próżnego, złotawego, przez które wiała upajająca tęsknota.
Ranek późnego lata był słoneczny, rzeźwy i pełen jeszcze ponęt dla człowieka bez troski. Pola leżały leniwie, nie śpiąc jednak, lecz poćwierkując cicho drobnemi głosami, które przelewny wietrzyk harmonizował surdyną. Droga, przechodząc z lasu w pola, barwiła się, niby szeroka miedza, żłobiona przejazdami wozów w trzy pasma zieleni; prowadziła do wsi, odłegłej o kilkaset kroków, wyglądającej stąd, jak szereg ulów kłodowych przerośniętych chwastami. Po tłustych ścierniskach i łąkach pasło się sporo bydła i koni. Ogromna cisza słała się po równinie.
— Pastorałka — odezwał się Celestyn.
— Z tej strony lasu nie widać śladów bitwy — zauważył Sworski — i wogóle kraj niby daleki od wojny.
Bronek podniósł się nieco na posłaniu i rozejrzał się po okolicy:
— Tędy nie przejeżdżałem. Ale byle dotrzeć do Oblęgorka, stamtąd znam już drogę.
— W tej wsi — dodał Sworski — musimy dostać podwodę.