Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   128   —

trzeba było. Ot — wszędzie tu pole poryte wczorajszą bitwą. Stacja Słowik won tam widna. A tu szukać już trzeba. Dla was, panowie, rejonczyk na prawo pod lasem — i w las poleźć można niedaleko. Pociąg postoi na miejscu do dziewiątej godziny, jeżeli Niemiec nie pomiesza.
Po kilku minutach zabrzmiała komenda i oddziały ruszyły w rozsypkę, w wyznaczonych kierunkach. Sworski poszedł przy noszach z Łubą, dalej na lewo szedł Kozłowski i reszta polskiego oddziału, w kierunku na las. Na prawo postępował inny oddział, złożony z nieznajomych.
Przy samym nasypie kolejowym była linja okopów zwrócona strzelnicami ku Kielcom, zatem austrjacka. Polscy sanitarjusze przeskoczyli okopy, nie zwracając na nie uwagi, gdyż były oczywiście puste, zagracone tylko gdzie niegdzie papierami. Ale zauważyli, że nieznajomi sąsiedzi myszkują pilnie po okopach, a po dokonaniu inspekcji puszczają się kłusem przez pole, wydają jakieś okrzyki i zdążają wszyscy jak najśpieszniej ku wiosce leżącej na wyznaczonej im drodze.
— Patrz pan! patrz pan! — zawołał Kozłowski, śmiejąc się głośno.
— Rzeczywiście — zadziwił się Sworski — czemu oni do licha tak lecą? Przecie kłusa nie będziemy chodzili przez parę godzin...
— Ehe, panie! to są rycerze osobnego gatunku: szukają nie ludzi, ale tego, co ludzie na polu zostawili. Żydki, panie! — była ich cała kupa w sąsiednim wagonie. O — jakie machabejskie profile! — jak to sadzą przez zagony skuleni, a nosami wietrzą po ziemi,