Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   127   —

się pociąg może przed minutą. Jakby niewidzialna ręka wskazała cel siedzącemu gdzieś za lasami kanonjerowi.
Przez otwory wagonów wyglądały głowy wojskowych, sanitarjuszów rozlicznych, czepce sióstr miłosierdzia. Polska młodzież stłoczona do sztaby, zagradzającej otwór, jakby ją chciała wyłamać naporem, przedstawiała grono twarzy upojonych, rozszalałych pożądaniem bitwy, w której czarownem kole nareszcie się znalazła. Gdyby kto krzyknął niebacznie, a po polsku: naprzód! rzuciliby się wszyscy oślep w kierunku padających bomb, przez te lasy i góry — na armaty!
Pociąg cofał się jednak ciągle, aż zajechał za wzgórze i stanął. Ozwał się od wagonu do wagonu gorączkowo powtarzany rozkaz:
— Wysiadać!
Zaczem wysypało się na to r kilkudziesięciu mężczyzn. Ci z polskiego oddziału namacali w kieszeniach: bandaż — jest; merla — jest; flaszka z wodą utlenioną — jest. Rzucili na nosze pościel zawartą w ceratowych workach i stanęli przed swym wagonem w ordynku, po dwóch przy jednych noszach.
Zbliżał się do nich, czyniąc przegląd, kapitan Utkin, nie taki znów czarny, jak go malowano, tęgi z pozoru i spokojny. Bliskość bitwy niezbyt go przejmowała, a wyprawa, którą dowodził, nie była mu pierwszyzną. Przystąpił do szefa oddziału i przemówił po polsku, jakby przewidywał zarzuty młodych zapaleńców:
— Mogliże my tam zastanowić się przed górą pod ogniem artyleryjskim? A i miejsce przejechali, gdzie