Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   126   —

— To tylko echo — odparł któryś kolega. W takiej okolicy górzystej echo powtarza kilka razy. Wystrzałów jest mało.
Ale Szydło spojrzał bystro na Tadeusza:
— Pan Sworski ma słuszność. Echo — echem ale szrapnele pękają bliżej od nas. Artylerja zaś polowa strzela zwykle od kolei, nie lubi oddalać się od toru. Już ja to wszystko znam. Nasłuchałem się i napatrzyłem, stojąc przy większych bitwach, niż ta, w Prusach Wschodnich.
Jakby na potwierdzenie słów szefa i Sworskiego, rozległ się huk dużo silniejszy od poprzednich i przed oczyma sanitarjuszów, o kilkaset kroków, wyrósł nagle snop kurzawy z pola. Szrapnel uderzył w ziemię między lasem a pociągiem.
W tej chwili pociąg zahamował i zaczął się cofać dosyć śpiesznie.
— Tam do djabła! uciekamy! — zawołał ktoś ze zgrozą.
— A dlatego — tłumaczył Malcz złośliwie — żeby oszczędzić delikatne uszy pana Utkina, doktora i tych naszych kolegów z pod ciemnej gwiazdy jerozolimskiej, co to przepasani są czerwonym krzyżem, a pchły na nich zdychają od strachu.
— Dajcie panowie pokój! — bronił Szydło z zasady „naczalstwa“ — nie będziemy leźli tam, gdzie nie potrzeba. Nie walczymy z artylerją, tylko zbieramy rannych. A ogień armatni kieruje się na pociąg — o! macie go!
Dwa pociski, jeden po drugim, uderzyły blisko od toru kolejowego przy miejscach na których znajdował