Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   125   —

rzeli tu i ówdzie nagłą gwiazdę pękającego pocisku, tu po raz pierwszy znaleźli dekorację odpowiednią do wyobrażeń wojny poetycznej. Bitwa wydawała im się rozkoszną w takiej leśnej fortecy.
— Widzicie złodzieja tam? — zawołał nagle szef, który pilnie rozpatrywał okolicę.
Wskazywał ręką wgórę. Wysoko, wysoko ponad chmurami pławiła się niby kania, widoczna tylko w rozdarciach brudnej opony nieba. Manewrowała między szosą do Chęcin, a traktem do Morawicy. Kto miał lornetkę połową, chwycił za nią i podniósł do oczu. Ze wspólnych spostrzeżeń wynikło, że aeroplan jest nieprzyjacielski: krzyże ma na skrzydłach.
— Oczywiście, że niemiecki — zawyrokował Szydło. On tu szpieguje, co się dzieje na drogach od Kielc. Nasze wojska są w lesie, albo za lasem. Artylerja nieprzyjacielska strzela od strony Chęcin, a że ma cel zasłonięty przez góry i lasy, wysłała przez powietrze rekonesans. On sygnalizuje — patrzcie — wiszą z niego jakieś wstążki.
Domysł był prawdopodobny. Podkomendni spojrzeli z uznaniem na szefa i zaczęli dorzucać swoje spostrzeżenia.
— Uważaliście panowie — rzekł Sworski — że jedne detonacje są dalekie i bardziej stękające, a drugie bliższe i połączone z trzaskiem? Mnie się zdaje, że artylerja nieprzyjacielska strzela nie od Chęcin, ale z dalszego punktu przy kierunku kolei żelaznej, a pociski padają na ten las. Słyszymy i wystrzały armat i pękanie pocisków.