Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   122   —

Im bliżej podjeżdżano do Kielc, tem silniejsza gorączka ogarniała młodych sanitarjuszów, zwłaszcza że nerwy mieli rozedrgane z powodu bezsennej nocy. Czy bitwa wznowi się z nastąpieniem dnia, czy nie wznowi, zawsze tam będą ranni i około nich robota. — — Gdyby jednak wszczęła się bitwa przed ich oczyma!
Rozgorączkowanie ogólne nie wyrażało się przez gadatliwość; owszem kompanja zapadała w coraz głębsze milczenie, a raz po raz ktoś wyglądał przez niedomkniętą zasuwę na pola, spodziewając się jakiegoś wojennego widoku, a pijąc zarazem noc tajemniczą i świeżą. Zdawało się już niejednemu, że czuje proch w powietrzu — i to bezdymny.
Wtem głos doleciał z sąsiedniego wagonu, od czoła pociągu. Sanitarjusze drgnęli.
— Co tam krzyczą? zdaje się: Kielce? — rzekł jeden.
Rzuciło się zaraz kilku do zasuwy; odsunęli ją i wychylili się nazewnątrz przez sztabę zagradzającą:
— Kielce! Kielce! — nawet widać — noc się przeciera.
Pociąg posuwał się wolno przez wilgotne obszary zaledwie rozwidnione. Na lewo blady krajobraz miejski wspinał się do wyżyn klasztoru na Karczówce i góry katedralnej, bez odmiany w swej widmowej barwie, bez żadnej plamki światła w oknie, lub w latarni. Rozpylony deszczyk osiadał cicho na murach, wybladłych od snu, czy od trwogi. Lokomotywa zgasiła swe przednie sygnały, macała ostrożnie szyny, zgrzytając głośniej na wekslach, prowadząc pociąg