Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   123   —

ślepy, oświetlony jedynie mleczną barwą wagonów, jakby go przemycić chciała przez zasadzki napastników. Ruch zamarł nareszcie — stanęli.
W tej chwili ciszę snu, otulającą miasto, rozdarł Potężny, choć oddalony grzmot wybuchowy. Razem ze świtem obudził się leżący gdzieś na południe od Kielc smok wojny i dał głos.
Kilku sanitarjuszów wyskoczyło z wagonu, z nimi Łuba. Ale natychmiast zakomenderował Szyszło:
— Proszę nie ruszać mi się stąd! Idę sam porozumieć się z kapitanem Utkinem i doktorem. Jeżeli zaraz będziemy mieli robotę, muszę was zastać na miejscu, w porządku.
Odszedł, a sanitarjusze pozostali przy swym wagonie, łub wewnątrz, skupieni w ramie otworu. Ozwał się drugi — dalszy? — wystrzał armatni i zelektryzował jeszcze silniej młodzież rwącą się do działania. Powstały głosy niezadowolenia:
— Najgorsza — mówił Malcz — że nie możemy działać niezależnie. Wszystko prowadzi Utkin i ten doktór, Żyd jakiś — a ich znowu za nosy wodzą te importowane „kuzynki miłosierdzia“.
— Trzeba im jednak przyznać — poprawił hrabia Górka — że znają się na rzeczy: i Utkin i doktór. A między siostrami są nieznośne, jak ta stara Olga Dmitrjewna, ale są też dobre i bardzo zręczne. Naprzykład panna Tania, która po polsku mówi, jak Warszawianka.
— Hehe, to hrabia-kolega zorjentował się na pannę Tanię? — wtrącił Kozłowski, humorysta w kompanji.
— A pan czy ją bojkotuje?