Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   121   —

gliny żołnierskiej i miał tyle praktyki, co i towarzysze: od początku wojny. Kilku innych już się tak wyszkoliło, że mogło zastępować szefa. Wszyscy pełnili swe obowiązki z zapałem, nie chełpliwie. Rycerska zabawa napełniała im obecnie piersi dosyta, byli z niej dumni, w działaniu natężeni i naturalni.
Nie spali wcale tej nocy. Raczej wczoraj, za dnia, w przejeździe z Warszawy do Dęblina, zdrzemnął się niejeden na zapas. Teraz od Radomia wjechali w okolice nawiedzone już przez wojnę. Siedzieli więc w wagonie na ławach, w zupełnem pogotowiu, zbliżeni do środkowego piecyka w kształcie niskiej kolumny, na którym stał lichtarz ze świecą i imbryk z herbatą. Na licznych przestankach, — bo pociąg stawał często i w polu dla obserwowania linji — sanitarjusze wyskakiwali z wagonu, aby dowiedzieć się, co było można, o bitwach, albo o żołnierzach lżej rannych, którzy przypadkiem mogli się już tutaj zabłąkać. Ale na stacjach nie znajdywali ani rannych, ani ścisłych powiadomień. Poprzedniego wieczoru, pod Dęblinem, gdy zatrzymał się pociąg, słyszano wyraźnie dalekie wystrzały armatnie. Miejscowi określali ich oddalenie i kierunek na Radom. Ale pociąg minął już Radom i nietylko tam bitwy nie było, lecz wogóle armaty ucichły w nocy. Po każdym przystanku młodzi wywiadowcy powracali, niby rozżaleni, do swego pociągu, który białym wężem o czarnym, dymiącym łbie przekreślał ciemność. Zawsze jednak zebrane po drodze wieści zgadzały się z wiadomością dawniej już sprawdzoną, że bitwy były, albo jeszcze trwają pod Kielcami.