Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   120   —

koledzy szkolni, kamraci nawet od hulanki. Z dawnej zażyłości pozostała dzisiaj część użyteczna: solidarność. Porządek zapanował w kompanji odrazu wojskowy, pomimo braku dokładnego regulaminu i uprzednich ćwiczeń. Rosnące z dnia na dzień wspólne doświadczenie, wchłaniane z zapałem przez tę młodzież intuicyjnie żołnierską, układało się samorzutnie w karność, w obowiązki, w statuty.
Dowódca oddziału nosił swe dawne przezwisko „Szydło“ w stosunkach pozasłużbowych, ale na służbie nazywał się szefem i miał posłuch zupełny, na który zasługiwał, bo był sprawny i przezorny, a za kierownictwo brał odpowiedzialność z dobrym skutkiem, jak się to już okazało w kilku przygodach. Trochę starszy od kolegów, niewielki brunet śniady, szybki w ruchach i w decyzji, narzucał swą komendę, nawet mniej parlamentarną, nie wywołując protestu. Gdy komenderował naprzykład:
— Panie Kozłowski! nosze na ramię, a nie wlec po gnoju, jak taczkę! Nie na ogrodnika pan się tu zgodził.
Kozłowski nie odpowiadał i kładł sobie potulnie drągi nosz na oba ramiona, ustawiając płótno stromo do góry, w kształcie żagla.
Albo gdy już chodziło o transport rannego na noszach, Szydło dawał fachową instrukcję dwóm podkomendnym:
— Malcz i Hrabia, jeden z drugim! noga w nogę równo — nie targać na boki. — Z prawej marsz!
Szef wyglądał na doświadczonego zawodowca, wypisanego zdaleka. Był zaś z miejscowej, dobrej