Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   118   —

— Proszę mówić. — — Potrzeba nam żywego słowa.
Gdy się oddalili od wielkiej ulicy, przez którą ciągle jeszcze tętniały niezmierne pułki, Celestyn odezwał się:
— Wiesz co, panie Tadeuszu — to dureń.
— Może i gorzej. Może emisarjusz austrjacki?
— Ej? czy sądzisz? — — Taka głupia gęba — — i to sak-palto wcięte — ktoby go tam wysyłał? On nawet może kochać Polskę po swojemu.
— Gołębią masz duszę, Celestynie.
— Nie mów mi tak, jeżeli łaska. Już mi tem uszy przewiercił Rewiatycki. Bo jem u się ciągle zdaje, że ja niby... pół bzika.
— Nie mogę cię tak sądzić, skoro właśnie byliśmy przy dyskusji jednego zdania. — — A co do naszego kompana z Rudników — gdzież się podziewa Rewiatycki?
— Widziałem go raz tylko... w towarzystwie damy.
— Jakiej damy?
— Trudno powiedzieć.
— Nie mów, to mi obojętne; ale co porabia?
— Dygoce.
— Jakto? ma febrę?
Febris antimilitaria. Drży, żeby go nie wzięli do wojska.
— To także „orjentacja“ — uśmiechnął się Sworski.