Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   117   —

wrócił. Sworski, rad nierad, uznał za stosowne odezwać się.
— Jestem zdania mojego przyjaciela — rzekł, wskazując na Łubę. — Witamy wojska rosyjskie bez zapału, lecz życzliwie. Tak dzisiaj wypada. I ten nasz tłum naogół zachowuje się stosownie, pomimo drobnych, niepotrzebnych odruchów. Na tłum się patrzy jak na wielką rzekę — nie na drobne wiry, lecz na kierunek prądu. Tutaj prąd jest świadomy i celowy.
— Pan się dużo spodziewa po dobroczynnej akcji tej dziczy? — zapytał nieznajomy ironicznie, wskazując na wojsko.
— Łączę się z każdą siłą, która idzie do walki z Niemcem, a ta jest, bądź co bądź, potężna.
— I pan sądzi, że będzie dla nas łaskawa, gdy zwycięży? — ciągnął nieznajomy z tego samego tonu.
— To jest cura posterior — troska na później, panie. Tymczasem ta siła działa na naszą korzyść. Zdaje mi się to jasnem — mówił Sworski coraz twardziej.
— Szanuję wszelkie przekonanie — zdawał się cofać polityk nieznajomy.
— Ja zaś podczas wojny — tylko swoje — odrzekł Sworski — zwłaszcza gdym je długo i sumiennie przemyślał i gdy się godzi z wolą ogromnej większości narodu.
— Ach, naród! Naród jeszcze się nie ocknął, nie przemówił — zagmatwał nieznajomy dyskusję.
Sworski, dotknąwszy kapelusza, przerwał rozmowę i pociągnął Celestyna w ulicę Czystą, pomimo kilku głosów, wołających za nimi: