Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —

— Mówię ja panu, panie Gawłowski — dowodził Pawłowski — że lord Kiczner stanowczo przeważy losy wojny.
— A nie pamiętasz pan, jak ja to mówiłem jeszcze miesiąc temu? — dopominał się Gawłowski o pierwszeństwo swej bystrości politycznej.
Pawłowski jakoś nie pamiętał.
Gorzej było, gdy inni, sąsiad z sąsiadem, a często i brat z bratem, różnili się w poglądach na politykę polską, gdy jeden był orjentacji przezwanej „rosyjską“, drugi orjentacji słusznie nazwanej „austrjacką“. Dochodziło wtedy do namiętnych sprzeczek, do wzajemnego okazywania sobie pogardy, do okopywania się w przeciwnych sobie, wrogich obozach.
Między tłumem mówców i krzykaczy bądź co bądź niewinnych, krążyły indywidua, mniej platonicznie uprawiające politykę, działacze świadomi swych pożytków osobistych. Od początku wojny stwierdzić się dawało na pewno tylko jedno: Żydzi, bez wyjątku, byli orjentacji niemieckiej.
Ani Sworski, ani Łuba nie byli zwykłymi gośćmi u Lours’a; przyszli tu, aby wypić kawę. Obojętnie przeglądali salę, w której tu i ówdzie tkwili znajomi nieciekawi, duszyczki szare, nie pociągające przez swą indywidualność, atomy tłumu. Jeszcze mniej nęciło Sworskiego wzięcie udziału w rozmowach, wyraźnie politycznych, gdyż dolatywały nazwy wczorajszych bitew, wyroki o tem, co robi Francja i Anglja, powiadomienia zdaleka i niezbyt pośrednie, które streścił stary Fredro w swem genjalnie urwanem zdaniu: