Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   114   —

Mnie jeden kuchta z Gdańska, człowiek godzien wiary,
Powiadał, że mu mówił jeden mularz stary...

Poczem już reszty słuchać nie warto. Do tego wniosku dochodził też Sworski.
Ale wtargnęło do cukierni zdarzenie zewnętrzne i pobudziło ogólną ciekawość. Z ulicy dolatywał wzmożony głos tłumu, a w rosnącym gwarze rozróżnić było można miarowe stękanie bruku pod ciężką falą ludzką.
— Wojska! nowe wojska! ogromna ich moc! — wołano już ode drzwi.
I goście z cukierni wylegli wszyscy na ulicę.
Postępującej fali piechoty nie poprzedzał ani sztandar rozwiany, ani grom bojowej muzyki; kilka tylko tarabanów biło takt marszu, który poruszał ciężko szeregi ciał płowo-szarych, uwieńczonych rozczochraną siwizną „papach“ — niby idący łan bodziaków na grzędach, kwitnących swym dzikim stepowym kwiatem. Magnetyczne prądy rycerskiej fantazji nie biły od postępującego wojska, to też oczy polskiej publiki witały je bez promienia; przeglądały tylko ze skupieniem niezliczone mijające zastępy. Cokolwiek kto o nich myślał i szeptał, godzili się przecie wszyscy na jedno:
— Siła.
— Siła, która nas dotąd więzi i dusi, która za naszej jeszcze pamięci wprowadzała u nas swe krwawe „porządki“; na tem samem przecie Krakowskiem Przedmieściu strzelała do naszych mężów, deptała żony