Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   111   —

larne pana Tadeusza. Bez jego pomocy nicbym nie doprowadziła do skutku.
— Ej, panno Zosieńko! bo jak ja zacznę wyliczać pani zasługi.
Machnięciem ręki panna Czadowska przerwała Sworskiemu. Tymczasem Łuba wpatrywał się w nią z nietajonem uwielbieniem.
— A pani zawsze swoje? Pokój, czy wojna, czy armaty zdaleka, czy walą już w rnury — zawsze swoje?
— Naturalnie. Dzieci przecie nie biorą do wojska. Potrzebują one chleba i nauki. Dzieci rosną na przyszłość większą, niż nasza. Głos jej zabrzmiał, jak daleka muzyka, pełna powagi i radosnej otuchy.
— Nie przeszkadzają pani? — pytał Łuba z przejęciem.
— Owszem, przeszkadzają ludzie i wypadki. Zabrano mi do wojska jednego nauczyciela, trzech ze służby, a parę osób opuściło ręce i... politykuje. Ale to drobiazgi. Potrzeba mi na jutro sali, panie Tadeuszu.
— Zrobi się, m am nadzieję. — — Słyszałem, że pani podjęła się też jakiejś czynności w komitecie obywatelskim miasta Warszawy?
— Tak; w związku z moim zawodem bakalarskim. Trzeba w tem brać udział; to są dobre i rozwijające się roboty.
Popłynęła rozmowa o tej działalności, która wytrysła żywiołowo z ziemi, niby rosa urodzajna, czekająca na odelgę zamrozu niewoli, — o tych dziesiątkach tysięcy rąk bezimiennych, które ujęły sprawy