Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   110   —

— Tak niby... zaczynam — poderwał się Łuba, jak do lotu — ale może i... podołam — przybrał wyraz twarzy zacięty.
— Wcale nie wątpię — — pewnie razem z panem Tadeuszem?
— Spiskujemy właśnie, aby tak było — dorzucił Sworski.
Łuba cieszył się wyraziście, że pozyskał tak upragnioną aprobatę.
— A teraz mój interes do pana Tadeusza — rzekła Zofja: proszę mi dostać salę, choćby salkę, w waszym klubie, albo gdzie indziej, dla moich dzieci. Dwie już sale zajęto mi na lazarety. Rozumiem, że to potrzebne i pilne, ale moja robota także iść musi.
— Pomyślimy — odrzekł Sworski.
— Niema czasu; sala potrzebna na jutro.
— Musi zatem być — poddawał się Sworski słodkiej tyranji przyjaciółki.
— Musi być — powtórzył Łuba z niezłomnem przekonaniem.
— Ano, to może wynajdziesz taką salę, Celestynie? — zapytał Tadeusz na żarty.
— Jabym zaraz... choćby swój pokój.
— A wiesz, naco sala potrzebna?
— No, słyszę: dla dzieci.
— Na szkołę.
— Tak — to mój pokój za mały — pięć na siedem łokci. — — Można gdzieś... do kogoś... Wydębię!
— Nie, dziękuję, panie Celestynie — rzekła panna Zofja z miłym uśmiechem. — To już funkcje regu-