Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   109   —

— Gdzież tam! nauczysz się przy pierwszej wyprawie. Rannych szukamy na pobojowisku, bierzemy nie na plecy, lecz na nosze, a do opatrywania są lekarze i siostry. Zobaczysz.
— Dzięki Bogu! — odetchnął Celestyn. — Więc sądzisz, że mogę? — że przecie coś, gdzieś w tej wojnie... Bo tak się błąkać i wiedzieć, że się jest zerem — męczarnia!
Zaczął Sworski dawać Łubie pierwszą lekcję obowiązków lotnego sanitarjusza, gdy zabrzmiał dzwonek od drzwi wchodowych.
— Aha, to dobrze — rzekł Sworski, idąc do drzwi.
— Czy dobrze? — powątpiewał Łuba — ktoś przeszkodzi.
— Bynajmniej — sam będziesz rad — to panna Zofja Czadowska — poznaję po dzwonku.
Celestyn porwał się z fotelu, włosy i brodę doprowadzał do porządku przed spotkaniem tak doniosłem.
W istocie weszła do pokoju panna Czadowska w ciemnej sukni i kapeluszu, znanych z Rudników, tak samo pogodna i promieniejąca z oczu dobrą wróżbą. Łuba ucałował nabożnie jej rękę, według zwyczaju ustalonego na niezapomnianych letnich wakacjach.
— Bardzo się cieszę, że pana spotkałam.
Usiadła przy biurku swobodnie, po koleżeńsku.
— O czem tu panowie radzicie? — Proszę sobie wyobrazić, że Celestyn chce zostać „lotnym“ w naszym Czerwonym Krzyżu — odrzekł Sworski z odcieniem żartobliwym.
— Doskonale — odpowiedziała Zofja poważnie.