Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   106   —

się w puchu bezcelowych dociekań! to dysonans próżniactwo, skandal!
— Gdzież tam, Celestynie! Każde dobre dzieło stworzone przez Polaka buduję Polskę w ludzkości. Napisz wielkie dzieło o Indjach.
— Ani mi się śni. — Dzisiaj każdy winien oddać się bezpośrednio walce za ojczyznę.
— No więc dobrze. Pozwól mi skończyć o sobie. Mówisz, że dzieła moje związane są z epoką. Nie przeczę. Ale dawniej rozumiałem swoją epokę, która... jakby to powiedzieć? — — miała zarysy wyraźne, pozornie przynajmniej — stałe. Dzisiejsze dzieje przewalają się gorejącą lawą, której kształtów niepodobną przewidzieć w zakrzepnięciu. I nie rozumiem już epoki; nie umiem na jej tle postawić mych postaci, ani obrazów, bo tło je zalewa, pędząc w przyszłość taką, lub owaką i pociąga całą uwagę artysty. Dla tego od wybuchu wojny nie mogę snuć myśli twórczej.
— Ja także, si parva magnis... — bąknął Celestyn, przybierając wyraz rozpaczliwy.
Porwał się znowu z fotelu, wzniósł ręce piorunujące, jakby przeklinał siebie samego:
— Ja już od roku nic nie robię! Podlec ze mnie, zdrajca sprawy!
Sworski uśmiechnął się, a widząc, że Łuba, przedłużony o długość wyciągniętych ramion, zbliża się znowu groźnie do branżowego pająka, zawołał:
— Uważaj! to niewinny pająk — daruj mu życie.
Celestyn zatrzymał się, ochłonął i znowu usiadł.
— Przepraszam.