Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   105   —

gadnienia, które jego, Tadeusza, prowadzą tylko do ciężkich rozmyślań.
Olbrzym zaczynał się jednak uspokajać i powracać do przyrodzonej swej zadumy, a nawet nieśmiałości. Usiadł znowu i paru nurkami zagłębił twarz w potok brody.
— Jednak coś robisz?... piszesz?...
— Nic nie robię. Przeglądam znane mi już książki i siedzę nad białą kartą — jak widzisz.
— Przykro...
Sworski przetarł ręką czoło, szukając, coby pożytecznego powiedzieć, i zaczął spokojnie:
— Myślę i ja ciągle, Celestynie, że nie godzi się być biernym widzem tych wyrokowych dla nas wydarzeń i przewrotów. Ale doszedłem do jednego tylko dość mizernego wniosku. Niech każdy z nas robi to, co umie i co rozpoczął przed wojną, tylko niech robi ze zdwojoną siłą i konsekwencją. To nie przepadnie w przyszłej Polsce, jakakolwiek będzie.
Spojrzał na Celestyna uważnie, aby zgadnąć, czy mu trafił do przekonania, ale nie dostrzegł w nim nawet ożywienia.
— To już coś... — bąknął Łuba — tylko potrzeby z gruntu inne... wiele fachów usuwa się... narzędzia wypadają z rąk...
— Masz słuszność. Ja naprzykład nie mogę pisać dalej książki rozpoczętej, bo mi się zdaje, żem ją zaczął w innem istnieniu. — — Sam siebie nie odnajduję.
— Dobrze tobie jeszcze, panie Tadeuszu, bo twoje dzieła związane były zawsze z epoką bieżącą. Ale moje starożytne Indje?! — — to dzisiaj wylęganie