Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   104   —

— Pięknie tu — — dusza ma oddech — rzekł Celestyn, spoglądając przez okna na Wisłę i dalszą okolicę.
Tadeusz spojrzał w tę samą stronę, nie odrzekł jednak nic, bo zbyt często już słyszał uwagi o przepychu, z którego korzystał oczyma. Łuba zapatrzył się i przez chwilę nie podsycał rozmowy. Nareszcie, ogarniając brodę dłońmi, a łokcie wsparłszy na kolanach, spojrzał na Sworskiego błagalnie:
— A teraz, drogi kolego, co czynić?
— Gdzie, kto ma czynić? — odparł Tadeusz trochę zdziwiony.
— Wy — ja — my wszyscy, w których płomień gore. Narody się pożarły o panowanie nad nami, a my co? — — Czy jesteśmy tym stepem cierpliwym, co czeka, kto po nim przetętni, albo na nim zakoczuje, albo się i osiedli? Toć nas trzydzieści miljonów żywych ludzi!
Sworski przyjrzał się uważnie zapalczywemu koledze i poczuł się z nim w braterstwie udręki:
— To jest rdzeń naszej tragedji, mój Celestynie. Związani jesteśmy, wtłoczeni w obce organizmy państwowe. Stanowić o sobie nie możemy, musimy czekać, co się z nami stanie...
— To nie może być! to podłość!
— Powiedz raczej: to nędza. A nędza i podłość są w wielu wypadkach równoznaczne.
Łuba porwał się z fotelu, wyprostował, zawadził głową o bronzowe woluty pająka, zakołysał go, i wielkiemi krokami jął przechadzać się po pokoju. Sworski patrzył z podziwem, jak miotają Celestynem te za-