Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   99   —

przyjaciele. Moskali wypędzimy aż hen do ich tam parszywych krain carskich.
Słuchali, nie odpowiadając już. Tylko karbowy zapragnął bliższego objaśnienia:
— Do Radomia to kto wszedł przedwczoraj, dopraszam się pana oficera? jacy przyjaciele?
— Niemcy. — Każdy, kto Moskala bije, nam dzisiaj przyjaciel — oświadczył buńczucznie porucznik Grot.
— Tacy przyjaciele! — A co oni w Kaliszu nabroili, panie oficerze? Toć mi w Końskich powiadał kum, że słyszał od proboszcza, którego brat przyjechał z Kalisza, jako tam Niemcy do chrześcijańskiego miasta z armat bili, a naszych przed temi armatami pod ogniem kładli, żeby ze strachu przymarli. A miasto docna spalili. Tacy oni i przyjaciele!
— Coś pan słyszałeś piąte przez dziesiąte — objaśnił oficer szorstko, jakby się gniewał na niewczesność haniebnego wystąpienia pruskich sprzymierzeńców. — Myśleli, że Kalisza bronią Moskale, więc strzelali do miasta. A skoro się przekonali, że tam tylko Polacy, przestali strzelać. Teraz już tam spokój. — Wojna, to wojna, panie! To nie odwiedziny u kuma. I my, kiedy gdzie wchodzimy, a nam stawią opór — pierzemy!
— Taka to i wojna dla nas — między młotem a kowadłem — odezwał się ktoś z tłumu.
Porucznik Grot rozgrzał się i prawił:
— Toć zrozumiejcie ludzie! Polacy! Pierwsza dla nas rzecz: wypędzić z Polski Moskala! Niemcy to robią nie tak dobrze, jak my sami dla siebie potrafimy. To też trzeba, żebyśmy poszli wszyscy razem,