Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   100   —

jak tu stoimy i z okolicy, i z całej Polski — na Moskala! My sobie z nim poradzimy, jak już praliśmy m u skórę przez parę tygodni, choć nas dotychczas za mało. Pomogą nam Austrjacy, którzy są katolicy, jak my, i szczerzy przyjaciele. A że pomagają Austrjakom Niemcy, najsilniejszy naród na świecie — to i lepiej. Byle tylko Moskala, urzędnika, popa, żołnierza moskiewskiego nie pozostało ani smrodu na ziemi polskiej! A taką piękną robotę damy robić obcym? — co, chłopcy? — — Nie chwycicie za karabin, za kosy na sztorc osadzone? — — Dawniej to umieliście, kiedy był królem chłopów Tadeusz Kościuszko, a jego pierwszym jenerałem chłop, Bartosz Głowacki, ten co kosami brał od Moskali ryczące armaty! Słyszeliście o nich?
Odezwał się jeden głos z pod stodoły:
— Słyszeć, słyszeliśmy. Ale i tam to na nic się nie zdało.
Porucznik pohamował wybuch niecierpliwości.
— Nie powiodło się wtedy, bośmy szli sami, bez sprzymierzeńców — i jeszcze dlatego, że mało u nas szczerych Polaków, a za wiele tchórzów i niedołęgów. — — No, namyślcie się, póki tu jesteśmy. — — Dostaniecie broń, mundury, buty, jedzenia wbród. Droga niedaleka do naszego komisarjatu w Kielcach. Codzień nam przybywają ochotnicy.
Rozglądał się jeszcze chwilę, ale że nikt się nie kwapił, porucznik wykonał pół obrotu wtył i odszedł z towarzyszami od stodoły.
— A kiedy ich Moskale brali do carskich szeregów, szli, jak barany! — rzekł oficer do kolegów.