Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   72   —

linary, wstyd szlachcicowi żebrać... ale jak czasem obsiądą człowieka kłopoty i terminy...
Pruszczyński poruszył kilka razy grzdyką i zapatrzył się w wytarty, leżący pod kanapą dywan tak wymownie, że i pana delegata zdjęło proste, niezależne od komitetu, wzruszenie. Przypomniał, że ma wielu znajomych radców Towarzystwa Kredytowego, że w ostateczności mógłby sam pożyczyć sąsiadowi sumkę. Wziął go więc za rękę i rzekł:
— Urządzi się to, panie Adamie. Albo raty do następnego terminu, albo... już ja to biorę na siebie.
Pan Adam ścisnął serdecznie podaną mu rękę.
— Nie wątpiłem nigdy, że zacny z was sąsiad, panie Apolinary. A otwarcie mówiąc, nabieram przekonania i do waszej zbiorowej roboty, skoro pan w niej jesteś.
— Toż to, dobrodzieju mój, akcya czysto obywatelska, nasza!
— A no widzę.
— Więc, co tam długo gadać, zapisać sąsiada do naszego grona? co?
— Jak sobie chcecie.
Uściskali się, podpisali. Świeży akt użyteczności publicznej był dokonany.
Oczywiście nowy stowarzyszony dopytywał się o swe obowiązki.