Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   62   —

— Nie śmiej się, mój drogi. Justynowa nasza najwierniejsza; może się nawet przydać do wywiadów.
— Ma się rozumieć. A Janka niech Bóg ustrzeże jak najdłużej! Nie było czasu na dłuższe omówienie wszystkich spraw domowych wobec naglącej potrzeby wyjazdu pana Apolinarego do sąsiadów, w sprawie Stowarzyszenia.

W pachnącym pyle wiejskiej bocznej drogi toczył się cicho kocz pana Apolinarego, zaprzężony czwórką »rozjazdową«. Zwalniał czasem biegu i dawał elastycznego nurka w większym jakimś wyboju, pozostałym z wiosennych roztopów, gdyż uważny woźnica powoził umiejętnie, wiedząc, że pan dziedzic nie lubi nagłych podskoków po obiedzie. To znowu opieka Boża, objawiająca się w cudownej tego roku pogodzie, wygładziła, bez udziału rąk ludzkich, polną drożynę na rozciągłości staj kilkunastu i kocz sunął równo, sennie, łaskotany po skrzydłach przez nachylone ku drodze kłosy dojrzewającego żyta. Urągając wszelkim teoryom o kosztownych nasypach, droga ciągnęła się kapryśnym szlakiem wklęsłym, miejscami tak wązka, że spotykające się furmanki musiały jednym bokiem wdrapywać się na przeciwległe brzegi drożnego łożyska, skłaniając się ku sobie dośrodkowo, niby dla wymiany utyskiwań nad niedostatkami