Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   45   —

talerzu. Tak się zapamięta! w odczytywaniu, że aż Zimnicki trącił go:
— Jadłeś już kolega śniadanie?
— A prawda — nie. Dajcie mi tam cokolwiek.
Zwrócił się do sterczącej nieopodal postaci, ale zauważywszy, że nosi długi surdut, strój przez służbę restauracyjną nieużywany, mniemał, że się omylił.
— Przepraszam... kolegę. Szukam służącego.
Pan Kotulski uśmiechnął się bez ironii, owszem przychylnie, i wytłómaczył:
— Służbę mamy dzisiaj inną, zaufaną. A śniadanie zamówiliśmy jedno dla wszystkich: bigos po polsku — bifsztyk po angielsku. Menu parlamentarne. Czy dobrze?
— Wszystko mi jedno — odrzekł pan Budzisz.
A w duchu pomyślał:
— Co za organizacya! Nie poznawano pana Apolinarego. On, który do niedawna uchodził za smakosza, wybierał długo zakąski po wódce, lubił rozprawiać o podsmażaniu i sosikach, określał temperaturę piwa i t. d. Teraz — zapomniał nawet o wódce, zbywał paru słowami kwestyę śniadania dla wyższych celów społecznych. Urósł istotnie na służbie publicznej.
Pan Kotulski był już w połowie swej przemowy przygotowawczej do wielkiej akcyi, którą za parę godzin mieli obecni sankcyonować solidarnie swymi podpisami w mieszkaniu Gwiazdow-