Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   44   —

Krasickiego i cytaty przerabiać dla potrzeb chwili obecnej!
Gdy wszedł pan Apolinary, nieco spóźniony i rzucił okiem po sali, ogarnęła go chwilowa bezradność, gdzie usiąść, do jakiego stołu, do jakiej grupy się przyłączyć? Poznawał kilka twarzy, ale każda była odęta taką uroczystością, że ani przy stąp ze zwykłem powitaniem: »jakże się miewasz! Kopę lat!...« Pan Apolinary poczuł gorąco w karku i za uszami; stał i gładził czuprynę, psując nieopatrznie świeże dzieło fryzyera. Wtem z gęsto zwartej kupy głów podłysiałych podniosła się ujmująca, choć bolesna postać pana Kotulskiego i podążyła ku nowo-przybyłemu delegatowi. Ujął go za ręce, spojrzał mu głęboko w oczy, jakby chciał wyrazić:
— Ten ci jest syn mój najmilszy, w którym sobie upodobałem.
W istocie zaś przedstawił delegata Budzisza cyrkularnie i posadził go przy stole, w promieniu swojej wymowy.
Pan Apolinary miał wenę: znalazł się obok dawnego znajomego, pana Zimnickiego, delegata z sąsiedniego powiatu. Było to już pewnem oparciem. A że dojrzał w ręku przeważnej liczby biesiadników papier jednobrzmiący z otrzymanym wczoraj na wsi, dobył poważnie swój egzemplarz z pugilaresu i rozłożył przed sobą na próżnym