Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poznałem go już, obudził we mnie całe roje wspomnień, coś swojskiego i bolesnego zarazem. Ale nie umiałem go jeszcze nazwać.
— Glębokoś tu widać zabrnął między obcych ludzi, że nie poznajesz pana Wojciecha Piasta, krewnego ojców swoich.
— Ach!pan Piast — — stryj! — — tak, tak, pamiętam.
Podparł się teraz pod boki i, kołysząc się w biodrach, wpatrywał się we mnie oczyma błyszczącemi, jakby zebrał w nie całe światło latarni z ciemnego miasta.
— Nie pytam, co tu porabiasz, bo wiem: zalecasz się do panny Latzkiej.
Każdemu innemu zamknąłbym wymowę krótkim zwrotem np. po francusku: „f... moi le camp!“ po polsku jeszcze dobitniej. Ale ten stary trzymał mnie pod władzą jakiegoś magnetyzmu. Zaledwie z nadąsaniem odpowiedziałem:
— Niechże stryj da pokój... jestem na wakacjach. A stryj co tutaj? czy dawno?
— Dowiesz się o tem. Ja tu pilnuję naszej sprawy, gdzie potrzeba.
— Tutaj? w Hadze?
Piast rzucił głową pogardliwie:
— A gdzież się odbywają te narady, te krwawe drwiny ze sprawiedliwości, jeżeli nie tutaj? Poczekaj... mogłeś się bawić z Latzkimi w teatrze, z dziewczynami przez całą noc, pobaw się teraz trochę ze mną.
Ani myśląc czekać na moją odpowiedź, ruszył powolnym, ale po młodemu elastycznym krokiem napowrót wzdłuż Vijveru, pociągając mnie za sobą. Djabeł jakiś? czy należy do policji, że wszystko wie o mnie?... Znam go i nie znam, podoba mi się i nie podoba. Tacy

35