Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

latarni stróżowało po brzegach, tyle, że można było rozróżnić suchy brzeg od połyskującej wody.
Takiej mi właśnie było potrzeba samotnej kąpieli w mroku i świeżości. Od węgła Mauritshuys’u począłem dostępne brzegi stawu mierzyć krokami. Jakie głośne! — — jakby zegar niewidzialny gadał z tam tej wieży. I myślałem o jakichś rzeczach zawikłanych, bom i wspomnienie Heli zamazał sobie w pamięci przez tę głupio spędzoną noc, i z czegoś byłem dumny i zły na siebie — a i wino nie wywietrzało mi jeszcze z głowy.
Będąc już w połowie drugiego, dłuższego brzegu Vijveru, doznałem nagle fizycznego przeczucia, że mnie coś, czy ktoś spotka. Patrzyłem w punkt u krańca stawu, gdzie przytwierdzona do muru paliła się mdła latarnia na odległości jednego piętra ponad wodą i tyleż wgłąb odbijała się jeszcze bledziej. — Między temi mżącemi oczyma ślepej nocy stała jakaś postać, stała napewno nad samym stawem, bo i w wodzie majaczył jej odwrotny zarys.
Jakoś mi się nie chciało zawrócić z drogi przed tem widmem — szedłem więc wprost ku niemu, jednak coraz wolniej. Rozróżniłem już, że mężczyzna wysoki, suchy, w płaszczu bez rękawów, zarzuconym modą nie tutejszą — włoską? — — nie — polską. Poznałem odrazu polski ruch tego jegomości, po ręce wspartej o bok, po głowie wzniesionej chwacko, pokrytej czapką niby angielską, ale właściwie „Maciejówką“. I gdy tak stał jeszcze niepoznany, przysiągłbym, że jest przy szabli, na której głowni się oparł, bo mu płaszcz z tyłu, jak delja, podnosił się szablistym fałdem.
Zbliżyłem się już na odległość kilku kroków, gdy ruszył ku mnie, majestatycznie wyciągając dłoń:
— Jak się masz? czekam tu na ciebie.

34