Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




Kraków, 22 kwietnia 1906.

Straszna wieść nie przyszła drogą urzędową. Tutaj przyniósł ją pierwszy Tatur, nasz robotnik, który cudem zręczności uciekł z więzienia z paru innymi towarzyszami. Zapisuję, co ten dzielny człowiek opowiada o ostatnich chwilach Wojciecha Piasta.
— Nasamprzód taki był z nim nasz początek. Wiedzieli my, że on z nami siedzi, ale myśleli: at! jeden więcej, jeden mniej. Ale już na trzeci dzień przeznali my, żeto taki pan, co z nami trzyma. Z nowości znał nasz alfabet turemny, jak swój i zapukał do nas, że się nazywa Wojciech Piast, stary ojciec. Tak my go potem wołali: ojciec.
— A widzieliście go kiedy dawniej, czy tylko w cytadeli?
— Dawniej słyszeliśmy coś nie coś o nim, a widzieli na jednym wiecu. Et! zawracali nam głowy, że to przebrany zdrajca ludu, szpicel... Wierzyć nie wierzyło się, ale zawsze wątpienie mieliśmy w sobie, czy to on dla nas robi, czy tylko dla burżujów i szlachty. A to jest wcale inny, niż tam te... No, więc widywali my jego teraz codzień o tej samej godzinie, kiedy jego wyprowadzili na „pragułkę“. Jest takie miejsce na podwórzu, gdzie widać go było z najwyższej szyby naszego okna przez czas paru oddechów. Ja zawsze wtedy ostrożnie stawałem na stole, albo i na barana mnie

276