Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dercę, a on podniecał się w opowiadaniu, zauważywszy swój magnetyczny wpływ na mnie.
— Ja już pożegnał się z Helą, już mnie w Berlinie oficjalnie nie było — już i z hotelu wyjechał na kolej, a czemodanczyk oddał ja jednemu ze swoich ludzi, którzy mnie po części politycznej pomagali. A na którą godzinę Hela zakazała do siebie mossie Coleoni, to ja wiedział z drugiej sprawki. Tak ja Żydu dał wiadomość po telefonie, żeby on nie przychodził. Nu, Żyd powierzył — jego szczęście! I ja przyszedł na rande-wu punktualnie o godzinie naznaczonej.
— I któż panu drzwi otworzył? — zapytałem, wzdrygając się — służąca?
— Nie — ona sama. Już ja pierwej przeniuchał wszystkie maniery w tym „konspiracyjnym lokalu“. Tam ja ją i położył na łóżeczku...
— Co? jak? wystrzałem?!
— A u mnie rączki od czego? — — —
Nie wiem już, jak się zachowywałem dalej: czym tak zbladł, czy wstał, czy minę miałem rozpaczliwą? — dość, że Tomiłow przerwał opowiadanie. Zaczął jednak:
— Zatrwożyła się trochę, biedna — dziwne jej było „że ja — nie tamten. — — Nu, ja nie odrazu. — — — I dosyć dla was, bo wy człowiek nerwowy.
Milczałem długo, ściskając oburącz głowę i nie patrząc na Tomiłowa. Odezwał się po chwili śpiewnie i prawie łagodnie:
— A krasawica była sławna!
Oprzytomniałem i zapytałem szorstko:
— W jakim celu opowiedział mi pan to wszystko?
— Cel i prywatna i polityczna, bo dzieło ważne. Latzki z córką zdradzali naszych. Ot u mnie dokumenty

249