Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— He, he — zaśmiał się bezecnie Tomiłow. — Jakie mnie ona słodkie słóweczka mówiła jeszcze w Warszawie! jaki to ja był pierwszy i bohater i czort wie co! A ona tut-że i od Czeremuchina nie precz była i z wami na pewno kokietowała?
Czarne otchłanie zdrady i przewrotności otwierały mi się przed oczyma jedna po drugiej w miarę jak mówił ten kat. Nie chciałem przynajmniej dawać mu o sobie powiadomień.
— Nie — odezwałem się — mnie łączyły z baronową tylko stosunki polityczne i towarzyskie.
— Nuu już... — odrzekł Tomiłow przeciągle, niedowierzając, albo tolerując możliwość dawniejszych moich praw do Heli.
To zwierzę pozwalało mi! — — Gadał dalej:
— Ale już w Berlinie sztuka nadto podła. I mnie nie oszukasz! Ona ze mną romansuje w hotelu, w powozie, gdzie popadnie. A na jej sekretnej kwaterze u przyjaciółki jawi się tenor, Mozes Coleoni, Żyd także — tfu! Ja ją tam i podpatrzył. — Ot został ja kilka dni dłużej, to jej i główka boli i nie może ona kompromitować się, bo u niej czyn dworski i mąż i ojciec. — „Ja smiryłsia“. — Niech ciebie główka boli, gołąbko, niech tobie twój czyn i obowiązki, — a ja popatrzę, gdzie ty chodzisz od rana do nocy i jakie twojego papaszy czucie z tobą i do naszych interesów. — Tak ja za nią pocichońku — jedna linja tramwajowa, druga linja, placyk, brama, schody na lewo. — — Dwa razy tam pośpiała być, niegodiajka! Nu, na trzeci raz, tak ja już tam pojawił się.
Zimny pot wystąpił mi na czoło, bom znał i ten adres skomplikowany i ten lokal. Krwawa scena odbywała się jakby przede mną. Patrzyłem już wprost na mor-

248