Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A wy wiecie coś nowego o tem morderstwie? — zapytałem.
— Słyszał ja... — odpowiedział z ohydnym uśmiechem. — U was niema nikogo na kwaterze?
— Jesteśmy sami.
— Ja i przyszedł powiedzieć wam całą prawdę, tak jako wy człowiek partyjny, a śledztwo, chociaż ja jego zaplątał, może przyjść i tutaj. Trzeba być przygotowany.
— Skądże pan wiesz to wszystko?
— A wot ja sam musiał z nią pokończyć.
— Pan ją... zabiłeś?!
— Ja.
Zerwałem się z miejsca z zaciśniętemi pięściami:
— Jak pan śmiesz przychodzić z tem do mnie?!
Tomiłow ani drgnął, ani powstał. Śledząc tylko uważnie moje ruchy, odezwał się po rosyjsku:
A wam czto? — — —
Usiadłem, odwracając się od potwornego gościa. Czy go wyprosić natychmiast? czy wypytać go do końca? — — Właściwie wiedziałem odrazu, że muszę wysłuchać.
Tomiłow zaczął pierwszy perswadować najspokojniej:
— Nu, krewna wasza była... taka ona i krewna! Nie jaby z nią pokończył, drugiego trzebaby podesłać. Jaby i jej papaszę!... tylko że on nie chodzi po lokalach tajnych. — — To Żydy przeklęte; oni we dwoje nam tacy przyjaciele, że za Żydów nas i powiesić daliby. — — — Ja pisma mam, dokumenty. — — A ona, ptaszka ładna, mnie także obraziła.
— Jakżeż to? — m ruknąłem przez zęby, wstydząc się sam siebie i swej ciekawości.

247